Do Hanoi przybywam wcześnie rano bo chyba coś około 4:00, no i po zalogowaniu się w jednym z guest housów mam dylemat co zrobic, a mianowicie walić pomimo zmęczenia zobaczyć Zatokę Ha Long jeszcze dzis, czy odpocząć. Mając na uwadze stale umykający mi czas decyduję się pojechać już dziś. Szybki prysznic cos jem i po chwili znajduję się już w minibusie. Niesamowicie chciało mi się śmiać, gdy podjeżdżaliśmy po kolejnych uczestników wycieczki. Nie wiem czy było tak zaplanowane, czy też był to przypadek, ale każdy kolejny turysta który się dosiadał był odbierany z hotelu o wyższym standardzie i tak po mnie przyjechali jako po pierwszego pierwszego ostatnia była jakas Niemka z synem, którzy byli zakwaterowani w hotelu pięciogwiazdkowym. Podczas jazdy nad zatokę zaczyna padać deszcz, który na szczescie z czasem ustaje, co nie zmienia faktu ze pogoda i widoczność są do dupy, przez co wrazenia nie są oszałamiające, aczkolwiek fajnie jest. Atrakcją zatoki są tysiące wystających z morza skalnych wysepek pomiędzy którymi pływa się na łajbie. W ramach wycieczki zwiedzam jakąś jaskinie do której aby się dostać trzeba postać swoje w kolejce taki tu tłok, a że nie jestem fanatykiem piękna ukrytego w skałach to szybko się stamtąd zmywam. Powrót do Hanoi i kolejny trudny wybór. Zostać tutaj jeszcze jeden dzień i zwiedzić stolicę Wietnamu czy zmykać do Chin w kierunku domu. Z ciężkim bólem serca decyduję się odpuścić Hanoi po którym spaceruje wieczorem. Szkoda ze dopadły mnie tutaj kłopoty żołądkowe bo Hanoi to istny raj dla wielbicieli owoców morza i az kusiło sprobować, ale nie chciałem ryzykować eksperymentów przed drogą która mnie czekała. Szkoda mi tego Wietnamu bo tak przepędziłem przez niego ze za wiele nie zobaczyłem. Kraj ten zaskoczył mnie na plus i fajnie byłoby go jeszcze kiedyś odwiedzić.
Próbuje się dowiedzieć jak jest z transportem na granicę wietnamsko-chińską ale kogo nie pytam to ofiaruje swoje usługi a przy tym ceny są absurdalne. Po niektórych to aż widać że na miejscu zmyślają a pojecia o temacie nie mają co jak widać nie przeszkadza im w ogóle. Jest do tego stopnia śmiesznie, że gdy pytam o to w moim GH gdzie się zatrzymałem to rano pada inna kwota niż wieczorem przy czym ta wieczorna jest dwukrotnie wyższa. No cóż widać, że ceny rosną tutaj wprost proporcjonalnie do pory dnia. Ostatecznie decyduję się wstać wcześnie rano i liczyc że coś jedzie z dworca i tak też czynię. Wychodze z GH łapię „motorowerowe taxi” i jade na dworzec, gdzie dopada mnie zgraja naganiaczy myslących że wybieram się do zatoki która zwiedziłem dzień wcześniej. Trochę miotam się po dworcu, aż dowiaduję się o busie do Dong Dang przy granicy. Pytam o której odjazd i otrzymuję odpowiedź że w zasadzie to już i jak chce jechać to muszę się pospieszyć. Kolejne 50 min spędzam w wyżej wymienionym pojezdzie w oczekiwaniu na owe „już”. W koncu ruszamy zabierając resztę pasażerów po drodze. Szofer zreszta zachowywal czujność przez całą drogę wypatrując kolejnych chętnych do skorzystania z jego usług. Po paru godzinach dojeżdżamy do celu. Szykuje się do opuszczenia mojego dotychczasowego środka transportu by złapać cos na granicę, ale okazuje się że gość również tam jedzie wiec wydawało się że jest po kłopocie. Cyrk zaczął się się gdy „kasjerka” zaradzała dopłaty za wykonanie tego dodatkowego odcinka. Problemu by w zasadzie nie było gdyby nie wysokość tej dopłaty, która została poparta twierdzeniem że teraz to już siedze w taksówce taksówce nie w zwykłym busie. Sytuacja była dość kuriozalna bo stanęło na pewnej kwocie na którą kobiecina zgodzić się nie chciała, ja dorzucić więcej zamiaru nie miałem a busik pędziłw odpowiadającym mi kierunku. Widać wiec ze obie strony były w zasadzie usatysfakcjonowane bo w przeciwnym wypadku już dawno opuściłbym pojazd, Jednak co rytuał targowania to rytuał i bez niego obejść się nie mogło. Smaczku dodawał fakt, że nikt z jadących nie znał słowa po angielsku, ale współpasażerowie uznali chyba ze skoro jestem w ich kraju to muszę rozumieć ich język bo w ogóle nie reagowali na moje gesty sugerujące ze nic nie kumam tylko napierali z kolejnymi wywodami. Ostatecznie pani „kasjerka” pobrała ode mnie pieniądze z wyraznie zniesmaczoną mina a do tego zostałem opieprzony ze jade w krótkich spodenkach a jest tak zimno :). Granicę wietnamsko-chinską przekraczam na piechotkę. Wymieniam resztę wietnamskiej waluty i bliżej nieokreślonym pojazdem (według europejskich standardów) jadę do najbliższego chińskiego miasta Pingxiang. Szofer po drodze zabiera jeszcze paru innych miejscowych, którzy są nieźle zaskoczeni moją obecnością w tego rodzaju maszynie. Gość podjeżdża ze mna pod sam dworzec autobusowy, gdzie od razu przejmuje mnie koleś z autobusu udającego się do Nanning. Kupuję bilet z niemałym trudem z powodu bariery językowej, spoglądam na zegarek i stwierdzam że mam jeszcze godzinę czasu co było mi na rękę. Akurat żeby wymienić pieniądze i coś zjeść. Tymczasem gość z autobusu zagradza mi drogę i coś mocno gestykuluje chcąc mi coś powiedzieć ale nic z tego nie wychodzi. Koleś jednak widać jest mocno zdeterminowany i podejmuje kolejne próby. W taki oto sposób dowiaduję się o tutejszej zmianie czasu o której wiedziałem a co wyparowało mi w najmniej odpowiednim momencie. To już druga taka w padka tyle że w Tajlandii czas przesuwało się do przodu wiec pół biedy, zaś tutaj do tyłu, toteż okazało się ze autobus odjezdza już a nie za godzinę. To co od razu rzuca mi się w oczy to dobra jakoś drogi po której autobus dość żwawo sobie pomyka, a druga sprawa to bariera jezykowa. Wiedziałem ze z angielskim jest tutaj krucho ale nie przypuszczałem ze aż tak.