Czas zobaczyć coś w stolicy. Postanawiam ograniczyc się z obiektami „must see” do pól śmierci oraz Muzeum Tuol Slang. Obydwa miejsca są miejscami historycznymi z czasow rządów w Kambodży a w zasadzie Kampuczy (nazwa kraju zostala zmieniona) przez Czerwonych Khmerow. W celu dostania się na pola śmierci, gdzie mordowano „politycznych przeciwnikow”, pożyczam rower i próję 15 km za miasto. Na miejscu w zasadzie nic ciekawego nie ma, ale tez nie wiem czego się spodziewałem. Przejazdżka na rowerze sprawia mi jednak niesamowita frajdę. W drodze powrotnej do miasta chciałem jeszcze zarzec do Ambasady Chin ta jednak okazala się już zamknieta. Wbijam się za to na miejscowy Stadion Olimpijski. Na obiekt nie wiem czy można było sobie tak wjechać, a raczej jestem przekonany ze nie bo po rozpedzenoiu się do odpowiedniej prędkości, gdy przekraczałem brame przed oczami migla mi jakas tabliczka mowiaca cos o jakims zakazie, a z budki przy bramie wyskoczyl gosc krzyczac do mnie „Hallooo” , które slysze za swoimi plecami :). Skoro już wjechałem na stadion a brama na płytę była otwarta grzechem byloby nie wykonac rundy honorowej co tez czynie, po czym pedze do Muzeum Tuol Slang. Muzeum to jest w bylej szkole z której Czerwoni Khmerze zrobili wiezienie, gdzie w nieludzki sposób przetrzymywano i torturowano więźniów którzy przewaznie kończyli swój żywot na polach śmierci. Musze przyznac ze w takim muzeum jeszcze nie byłem. Puste sale szkolne z łóżkami na których torturowano więźniów oraz zdjęcia tych ludzkich dramatow robia przygnębiające wrazenie.
A tera z słów kilka o jezdzie po miescie, która moim zdaniem powinno się zaliczac do sportów ekstremalnych. To co się dzieje tutaj na ulicach nie jest w stanie przedstawic żadne zjęcie. Wszystko czego nauczono mnie na kursie prawa jazdy znajduje tutaj swoje zaprzeczenie. Jazda pod prad, wymuszanie pierwszeństwa, zero respektu dla świateł, ale wypadkow nie ma a przynakmniej ja nie widziałem choc sam bym rąbnął w jedna kobietę. Jeden dzien jednak w zupełności wystarcza aby przykumac tutejsze reguly a w zasadzie ich brak totez wieczorem dochodze już do takiej wprawy ze tak samo jak miejscowi jeżdżę pod prąd i łamię inne zasady. Smiesznie w tym całym zamieszaniu wygladają policjanci, którzy w mniejszych lub wiekrzych grupkach stoja sobie w okolicy skrzyżowań, gawędzą i w ogóle nie zwracają uwagi na ulicę a raczej na to co tam się wyprawia. Ot miejscowy porządek, ale skrzyżowania czasami rzeczywiście dostarczają nie lada emocji.
Odbieram nareszcie paszport z wbita chinska wiza po czym natychmiast pędzę do Ambasady Wietnamu. Tutaj nie próbuję nawet pytać o cokolwiek urzędników pomny ich znajomości angielskiego. Wszystkie potrzebne mi informacje uzyskuję od innych przybyłych tutaj turystów. W międzyczasie do Ambasady przyplątali się jacys wyżsi oficjale któregoś z panstw afrykańskich nieświadomi nieznajomości przez tutejszych urzędników angielskiego. Nie wiem dlaczego swoją drogą urzędnicy od razu nie tłumaczą ze maja ciężko z angielskim tylko robią głupie miny i się uśmiechają. Tym razem jednak ich sciema nie przeszla gdyz przybyli mieli zeczywiscie jakies ważniejsze sprawy do załatwienia niż tylko wizy. Całe szczescie okazalo się ze jednak ktos z zaplecza potrafi władać jezykiem innym niż wietnamski, ale widac jest on wzywany tylko i wyłącznie w sytuacjach kryzysowych :). Po oddaniu paszportu i aplikacji i 30 USD zostaje powiadomiony ze wiza będzie jutro. Resztę dnia oddaję się szalonej jezdzie na rowerze po miescie co pochłania mnie do reszty. Przy okazji odwiedzam miejscowy targ oraz korzystając z faktu ze dolar jest tutaj w zasadzie oficjalna waluta wymieniam resztę czeków na „zielone”. Jeżeli chodzi o kuchnię to w Laosie i Kambodży szczególnie przypadły mi do gustu bagietki, które są troszeczkę inaczej podawane w obydwu tych krajach ale idea jest ta sama. Widać ze odzywa się już chyba tesknota za kuchnia europejska.
Wiza wietnamska jest więc można ruszać do tego kraju do Ho Chi Minh City, które na świecie jest raczej znane jako Sajgon. Podróż trwa jakies 7 godzin. Ostatnie dwa kilometry przed granica po stronie Kambodżańskiej to dosyc odjechane hotele, które w ogóle nie pasują do otoczenia, ale przynajmniej miejscowi burżuje mają się gdzie zatrzymać. Granice przekraczamy dosyć sprawnie, ale półtorej godziny wszystkie procedury i tak pochłonęły. Sama granica wyglada dosyć przyzwoicie tzn. normalne budynki, szlabany, powaga ze strony urzędników itd. Całkowite przeciwieństwo tego co się działo na granicy z Laosem. Po stronie wietnamskiej prześwietlanie bagażu, które za każdym razem burzy mój spokój odnośnie moich zdjęć na filmach.