Z Malezji udaje sie do Tajlandii a ze mialem wczesniej wbita do paszportu tajlandzka wize to po opuszczeniu malezji wcinajc bulke totalnie zrelaksowany udalem sie w strone granicy tajlandzkiej zupelnie nie swiadom tego co mnie tutaj spotka. Poza dziwna obojetnoscia I brakiem pomocy ze strony urzednikow, gdy juz w koncu wypelnilem obowiazkowy formularz okazalo sie ze celnik nie za bardzo widzi podobienstwo miedzy osoba z paszportu a ta stojaca przed okienkiem I zaczelo sie robic nerwowo. Nie wiem czy ja sie tak zminilem czy celnik mial cos ze wzrokiem, nie mniej nie wiecej gosc poprosil o jeszcze jeden document tozsamosci, a ze jedyny jaki mam poza paszportem to prawo jazdy na ktorym jest zdjecie z czasow zamierzchlych :) to koles zamiast sobie ulatwic to skaplikowal sprawe jeszcze bardziej bo teraz mial juz przed soba nie dwie a trzy rozne facjaty. Ostatecznie po jakichs dziesieciu minutach przygladania sie to mnie to zdjeciom stepel otrzymalem, ale napocilem tam co niemiara.
Tak wiec jestem w Tajlandii I pomimo wielu opinii innych podroznikow twierdzacych ze to co jest na co dopiero odwiedzonych malezyjskich wyspach Perhentian bije na glowe plaze Tajlandii to jednak decyduje sie na odwiedzenie jednej z nich, gdyz dziwnie byloby przejechac kraj ten slynacy z plaz nie odwiedziwszy ani jednej. Wybor padl na Kho Pan-Ghan I zeczywiscie wyspa fajna, gorzysta, ale kolorek wody I piasku juz nie ten. Poza tym masa tutaj bialasow, jednym slowem masowa turystyka calym pyskiem, ktora nie ma co ukrywac zabija klimat takich miejsc.
Co do ludzi to jest tutaj problem z porozumiewaniem sie ze wzgledu na nieznajomosc angielskiego przynajmniej w takim stopniu jak to bylo gdzie indziej, problem ten nie bylby z pewnoscia az tak uciazliwy, gdyby nie pewnego rodzaju arogancja, a nawet chamstwo tutejszych. Takie niestety sa moje pierwsze odczucia.