Rano pobudka a za oknem nadal leje. Trzeci dzien z rzedu, bez przerwy napierdala deszcz. Zaciskam zeby, ubieram mokre od wczoraj ubrania i ruszam w kierunku Everest Base Camp. Zobaczymy co los przyniesie na tym kierunku. Na dzien dobru podejscie do wsi Portse, wiec juz po pol godziny nie stanowi dla mnie problemu ze startowalem w mokrych ubraniach bo i tak caly zlewam sie potem. W Portse wiejskimi drozkami plyna rwace potoki. Delikatnie kombinujac przez czyje poletka pod uprawy ryzu udaje mie sie to jakos obejsc. Deszcze troche slabszy. Najbardziej boli brak widokow, bo wszystko przyslaniaja chmury. Po 3,5 h docieram do Pengeboche, ktore jest delikatnie ponizej poziomu sniegu.Decyduje ze na dzis wystarczy. I tak pogody nie przegonie. Nie wiem jakim cudem, ale wieczorem przestaje padac.Momentalnie wyskakuje poszwedac sie po okolicy. Niektoredy delikatnie przeswieca nawet slonce. Niemozliwe. Tak mnie w tej euforii ponioslo ze w pogoni za fotkami topie sie po lydki na czyims polu.Uwalony wracam na kwatere zagladajac po drodze do otwartej akurat gompy, gdzie mam okazje zobaczyc skalp Yeti :). Co ciekawe pare lat temu podobny skalp stad skradziono hehe. Jednym slowem ostro tu skalpuja w okolicy :). Jutro dzien przerwy by zobaczyc jak potocza sie aspekty pogodowe. Szczerze mowiac to rozne pomysly placza mi sie po glowie lacznie z odwrotem do Katmadu i udanie sie na trek w rejon Annapurny.