Przejscie graniczne to jeden wielki chaos . Jest to moja druga indyjska ladowa granica I tak to juz chyba musi wygladac. Gdyby celnicy nie wylapali mnie z tlumu to w zyciu nie zorientowalbym sie, ze mijam graniczny posterunek, zreszta troche nie do konca chcialo mi sie w to wierzyc I po0myslalem ze goscie chca mnie na cos naciagnac. Panowie jednak cos mi tam do paszportu wbili wiec chyba jednak to przebierancy nie byli. Po nepalskiej stronie niewiele lepiej to wygladalo, ale przynajmniej piosterunku przeoczyc by sie nie dalo. Wyrobienie nepalskiej wizy to doslownie 15 minut I moge ruszac dalej. Kierunek Katmandu. Znowy lapie busa, plecak laduje na dachu, a ja pomny moich starszych tego typu przygod jestem pelen o niego obaw. Nepalskie autobusy nie wiem z mysla o kim sa robione bo mniejsca w nich jak na lekarstwo, a do wielkoludow nie naleze. Po 9 godzinach drogi liczac w tym wizyte w przydroznym warsztacie docieram do stolicy Nepalu. Jest juz po zmroku I ciezko ten caly chaos ogarnac. W pewnym momencie szofer wywala mnie na ulice a tam juz na mnie czeka pewnie jego znajomy taksowkaz. Targowanie taryfy od razu przez pol co I tak raczej bylo sukcesem taksiarza. Nie majac jednak wiekrzej alternatywy pakuje sie do auta I wale na Thamel, czyli dzielnicy Katmandu gdzie zatrzymuja sie tacy jak ja :). Tu wedruwka od hostelu do hostelu w towarzystwie naganiaczy, choc ci w porownaniu z tymi indyjskimi to pelna kultura hehe. W koncu znajduje cos dla siebie I moge wreszcie zrzucic z siebie plecak , ktory jakims cudem ocalal na dachu autobusa. Od jutra startuje z zalatwianiem formalnosci zwiazanych z trekkingiem do Everest Base Camp.